Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Piotr Kołtacki z grudziądzkiej straży: - Tu trzeba być twardym [wideo]

Łukasz Szalkowski
Piotr Bilski
Piotr Kołtacki, długoletni oficer prasowy grudziądzkiej Komendy Miejskiej Państwowej Straży Pożarnej, odchodzi na emeryturę. Nie ma jednak zamiaru się nudzić. - Siedzenie w domu? To nie dla mnie - mówi w obszernym wywiadzie dla naszego portalu.

Za kilka dni kończy Pan swoją przygodę z zawodową strażą, odchodzi Pan na emeryturę. Czekał Pan na tę chwilę?

- Moment odejścia na emeryturę, choć bywa czasem odległy, jest nieuchronny. Trudno powiedzieć, że czekałem. Osiągnąwszy pełen wiek emerytalny, a nawet więcej, zdecydowałem się odejść na emeryturę. Czas dać miejsce młodzieży, pełnej zapału i wiedzy, która na pewno poprowadzi obie jednostki ratowniczo-gaśnicze nie gorzej, a może i lepiej, czego im życzę.

Jak wspomina Pan ten czas w straży? Przez 35 lat na pewno zmieniło się tu sporo.

- To był bardzo ciekawy okres. Zaczynając pracę w Grudziądzu, pierwsze akcje wykonywałem na samochodzie, który był popularnie zwany babcią. To był Star 25, który palił 35 litrów benzyny na 100 kilometrów, a jak wyjechał, to często już nie wracał, bo się zepsuł. Po tych wielu, wielu latach mamy dzisiaj nowoczesny sprzęt, jak chociażby otrzymany w zeszłym roku samochód Scania, supernowoczesny, odbiegający już kosmicznie od tamtego sprzętu. Warunki bytowe również. Kiedy zaczynałem pracę, służbę pełniło 36 ludzi w jednym budynku, sypialnie były wspólne. Dzisiaj strażaków jest mniej, sale są trzyosobowe, mamy doskonale wyposażoną kuchnię, łazienkę. Jest też telewizja, internet. Za tamtych czasów oczywiście nie można było korzystać z takich rzeczy.

Wspominał Pan o początkach swojej pracy. Jak to się w ogóle stało, że postanowił Pan, że chce zostać strażakiem?

- To, że jestem strażakiem, wzięło się zapewne z tego, że wiele osób z mojej rodziny pracowało w straży. Byli to wujkowie, kuzynowie, no i przede wszystkim mój ojciec. Tak nieszczęśliwie się stało, że w czasie pełnienia służby, tata zmarł. Był on dyspozytorem, czyli wysyłał samochody do akcji, odbierał telefony od ludzi, którzy informowali o pożarze. Miał po prostu zawał serca. Praca stresując, nerwowa. W tamtych czasach niedostępne były komputery, jakieś mapy elektroniczne. Człowiek musiał całe miasto znać na pamięć, wiedzieć o wszystkich zakładach pracy. Ten stres był takim elementem, który to nieszczęście spowodował. To było w marcu 1982 roku, a ja w tym samym roku dostałem się do szkoły pożarniczej, po której ukończeniu przyszedłem tutaj właśnie do pracy. Tak się właśnie moja kariera, o ile to można nazwać jakąś karierą, rozpoczęła.

Jak wyglądała ta praca strażaków oczami dziecka? Pewnie czuł Pan dumę, że tata robi coś ważnego. Pojawiały się marzenia, żeby też tym strażakiem w przyszłości zostać?

- Bardzo często odwiedzałem swojego ojca w pracy. Pokazywał mi wtedy samochody strażackie, małemu dziecku zawsze to wszystko imponowało. Też podczas spotkań rodzinnych dużo mówiło się o pracy w straży, o jakichś niebezpieczeństwach. Trzeba sobie zdawać sprawę z tego, że praca w straży dzisiaj nie jest może bardziej bezpieczna, bo zagrożenia czyhają zawsze. W tamtych warunkach, przy braku sprzętu, ubraniach typu moro, które nie tylko że same się paliły, to jeszcze nie zabezpieczały przed niczym, to jednak czynnik ludzki był bardzo ważny. Pamiętam te opowiadania o tych trudnościach, niepokojach i bezpiecznych powrotach do bazy. Ja już miałem to szczęście, że otrzymaliśmy bardzo dobry sprzęt, mamy go zresztą do dzisiaj. Ta straż jest równie niebezpieczna, ale dla człowieka, dla strażaka, który ma już ten sprzęt, mniej zagrożeń czyha codziennie.

Wspomniał Pan o bezpiecznych powrotach do bazy. Były w Pana karierze akcje, w czasie których rzeczywiście bezpieczeństwo ratowników było zagrożone?

- Przez te 35 lat w takim stosunkowo niedużym mieście, jak Grudziądz, miałem okazję uczestniczyć w wielu akcjach. Uczestniczyłem i w wypadkach lotniczych, w wypadkach na wodzie, kiedy barka czy pchacz tonęły na Wiśle. Brałem udział w katastrofach kolejowych czy samochodów z pociągami. Oczywiście nie wspominając o wielkiej ilości wypadków drogowych, wydostawaniu ludzi spod lodu w warunkach zimowych czy nawet w takim szkwale, który przeszedł przez Jezioro Rudnickie i przewrócił sporo jachtów, wtedy też udzielaliśmy pomocy. Najgroźniejszy pożar? Myślę, że to chyba ten w fabryce świec "Mueller". To był duży pożar, wielogodzinny, a można w zasadzie powiedzieć, że wielodniowy. Co najważniejsze, mimo tego, że jedna z hal się spaliła, uważam że był to nasz sukces taktyczny, bo ocaliliśmy wszystkie pozostałe budynki. Biorąc pod uwagę, że zagrożenie było olbrzymie, że mnóstwo materiału palnego było dookoła, a parafina sięgała niekiedy wysokości pół metra i człowiek grzązł w niej jak w błocie, to uważam do dzisiaj, że obrona pozostałych budynków była naszym wielkim sukcesem.

Jakie akcje są dla strażaka najtrudniejsze?

- Trudne są przede wszystkim te wszystkie akcje, gdzie ratujemy ludzi. Przy pożarach mniej, natomiast wiele razy wypadki drogowe, kiedy trzeba wydostać kogoś, kto jest zakleszczony w samochodzie i trzeba rozciąć karoserię. Wymaga to niesamowitej siły. Wystarczy powiedzieć, że takie urządzenie ratownicze waży 22 kilogramy, a często trzeba używać go ponad swoją głową. No i to przerażenie ludzi, takie krzyki z bólu, to wszystko, czego człowiek musi w czasie takiej akcji słuchać. I chociaż chciałby temu zapobiec, dać z siebie więcej, to po prostu nie może. Musi pewne rzeczy wykonywać centymetr po centymetrze, kroczek po kroczku. U nas powiedzenie, że co nagle to po diable, jest jak najbardziej adekwatne.

Jakie myśli pojawiają się w głowie strażaka po takiej akcji, gdzie nie udało się kogoś uratować? Czy po jakimś czasie da się przyzwyczaić do takich sytuacji?

- Jak w każdym zawodzie, przychodzi po wielu latach taki czynnik uodpornienia, aczkolwiek nie lekceważenia. Po akcji, gdy nie udało nam się kogoś uratować, kiedy ta osoba zmarła bądź zginęła na naszych oczach i nie mogliśmy do niej szybko dotrzeć, po prostu wtedy ten dzień dla nas się kończy. Każdy chodzi osobno, raczej nie ma już mowy o jakichś posiłkach. Nie wiem, wydaje mi się, że nie rozmawiamy o tym. To człowiek pewnie zanosi do domu. Mogłyby powiedzieć nasze żony, może po zakończeniu służby strażacy przed nimi się troszeczkę obnażają i wtedy mówią, co ich boli. W pracy raczej nie, udajemy twardzieli, bo tu trzeba być twardym. Natomiast wewnętrznie oczywiście coś tam się wypala i po latach przychodzi taki okres, że niekiedy zaczyna człowiek myśleć, że mógł zrobić coś więcej, ale nie ze swojej przyczyny coś się nie udało.

Podczas pracy w straży przeżył Pan też poważną zmianę organizacyjną. Kiedyś, zdaje się, nie było Państwowej Straży Pożarnej.

- Zaczynaliśmy w Zawodowej Straży Pożarnej, która była częścią Urzędu Miasta, jak Przedsiębiorstwo Usług Miejskich i inne tego typu wydziały. Tak nawiasem mówiąc, kiedyś do wypadków jeździł właśnie PUM, bo mieli jako jedyni taką piłę do cięcia metalu, strażacy takiej nie mieli. Dziś oczywiście to wszystko się zmieniło. Mamy już Państwową Straż Pożarną od 1992 roku. Z tą właśnie datą wiąże się początek mojego pobytu tutaj, w strażnicy na Rządzu. Z moim kolegą, Zdzisławem Bejerem, który był tutaj pierwszym dowódcą, a ja przez długi czas byłem jego zastępcą, w budynku wybudowanym dla oddziału drugiego Zawodowej Straży Pożarnej, rozpoczęliśmy działalność Jednostki Ratowniczo-Gaśniczej nr 2. Na początku mieliśmy tutaj dwa samochody bojowe i nic więcej. Dzisiaj dysponujemy czterema samochodami bojowymi, jednym dodatkowym, dwiema łodziami, pompą wysokiej wydajności, także ten sprzęt również uległ zmianie.

Jak kształtują się Pana plany na przyszłość? Pewnie nie zamierza Pan siedzieć w miejscu.

- Plany na przyszłość są takie, że nie chcę siedzieć w domu. Nie chcę stać się takim pantoflarzem swojej żony. Zamierzam znaleźć sobie jakieś dodatkowe zajęcie. Na razie nie chcę zrzucić do końca munduru. Ze strażaka zawodowego chcę zmienić go na mundur Ochotniczej Straży Pożarnej. Ja do pożarów pewnie jeździć już nie będę, ale będę pewnie jednym z administratorów, bo zostałem jednym z trzech wiceprezesów, a więc będzie trochę papierkowej roboty.

Czyli od tej straży nie da się tak do końca uciec, zerwać z tym wszystkim.

- Nie da się odciąć od tego, zwłaszcza po takich 35 latach codziennego chodzenia, bo oprócz tego, że kiedyś miałem złamaną nogę, nigdy nie byłem na chorobowym, wykorzystywałem tylko swoje urlopy. Dlatego na pewno po tych 35 latach będzie czegoś brakowało, bo jest to zawód taki dynamiczny, dający trochę adrenaliny, gdzie nie wiadomo co wydarzy się za minutę, za pół godziny. Siedzenie w domu? To nie dla mnie.

WIDEO: Wywiad z Piotrem Kołtackim:

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

MECZ Z PERSPEKTYWY PSA. Wizyta psów z Fundacji Labrador

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na grudziadz.naszemiasto.pl Nasze Miasto